Dzięki zgodzie uzyskanej od wydawcy „Gazety Wyborczej” zamieszczamy poniżej pełen wywiad, który z Markiem Hołyńskim przeprowadził redaktor Włodzimierz Kalicki. Tekst ukazał się 14 sierpnia w dodatku „Wolna sobota”: https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,27444671,marek-holynski-informatyk-wtedy-wlasnie-zjawil-sie-u-mnie.html
Gdy polscy informatycy wzięli się w PRL-u do pracy, to nawet festiwalem w Opolu sterowały komputery. Rozmowa z prof. Markiem Hołyńskim.
WŁODZIMIERZ KALICKI: Widzowie ciągle mają w pamięci sceny filmowe, które współtworzyłeś jako specjalista od komputerowych efektów specjalnych: pasące się w „Parku Jurajskim” dinozaury, spłoszone zwierzęta w „Królu Lwie” czy przeciekający przez kraty zły terminator. Jak młody informatyk z Warszawy, którego pamiętam z lat 70., wtedy felietonista studenckiego tygodnika, trafił na plany takich filmów?
PROF. MAREK HOŁYŃSKI: Po studiach na Politechnice Warszawskiej pracowałem w Instytucie Maszyn Matematycznych. Rok spędziłem na uczelni w USA. W czasach „Solidarności” wróciłem, kupiłem działkę pod Warszawą i zamierzałem budować dom, ale uczelnia w USA dostała grant na swój projekt i zaprosili mnie do współpracy. Poleciałem. Były to badania nad pierwocinami ekranów dotykowych. Stosowaliśmy wtedy diody jako detektory dotyku, ekrany miały szokująco, z dzisiejszego punktu widzenia, niską rozdzielczość. Wszystko to testowaliśmy na dużych komputerach podłączonych do specjalnych terminali.
Zostałeś w Stanach po wprowadzeniu w kraju stanu wojennego?
– Gdy się o nim dowiedziałem, machnąłem ręką na bilet powrotny, ale prawdę mówiąc, równie ważne przy podejmowaniu decyzji były możliwości prowadzenia prac badawczych w obiecującej i naukowo fascynującej dziedzinie – grafice komputerowej. Jeszcze zanim skończył się grant badawczy, z powodu którego wróciłem do Stanów, dostałem z Massachusetts Institute of Technology (MIT) propozycję, by poprowadzić u nich kursy grafiki komputerowej. Zgłosił się też Uniwersytet Bostoński. Jako associate professor przez dziesięć lat prowadziłem na amerykańskich uczelniach coraz bardziej zaawansowane kursy grafiki komputerowej.
Uczyłeś studentów?
– Nie, praca ze studentami ma w MIT niski status. To instytut badawczy, pracownicy mają zdobywać granty na badania: z National Science Foundation, z wojska, z prywatnych firm. Fundatorzy płacą za konkretne osiągnięcia, które potem generują u nich zyski. Jak się nie ma grantów, z których można utrzymać siebie i laboratorium, to za karę trzeba uczyć studentów. Zacząłem robić granty dla wielkich firm. Pewnego razu zgłosiła się do mnie Silicon Graphics, która produkowała komputery graficzne, żebym zrobił ocenę możliwości przeniesienia biblioteki graficznej z hardware’u do software’u. Wtedy nawet banalna grafika komputerowa wymagała skonstruowania i zainstalowania osobnego urządzenia informatycznego – kości. Oceniłem, że rozwój konstrukcji komputerowych w zasadzie umożliwia, po raz pierwszy w historii informatyki, zapisanie rozwiązań graficznych w formie programów komputerowych i tym samym wyrzucenie kości na śmietnik. To radykalnie zmniejszyłoby rozmiary komputera i uprościło jego chłodzenie. Odpowiedź Silicon Graphics była typowo amerykańska: skoro myślisz, że to już prawie można zrobić, sam spróbuj. Wziąłem swoich doktorantów i zrobiliśmy. Komputer graficzny wielkości szafy gdańskiej skurczył się do rozmiarów pudełka. Jeszcze ważniejsze były konsekwencje ekonomiczne. Wielka maszyna poprzedniej generacji kosztowała ok. 100 tys. dol. Wtedy – astronomiczne pieniądze. Komputer, który zaprojektowaliśmy, kosztował nie więcej niż 17 tys. dol. Mogły sobie pozwolić na niego lokalne stacje telewizyjne, małe biura architektoniczne. To była cywilizacyjna rewolucja. Nasz komputer był hitem rynkowym, więc Silicon Graphics zaproponowała nam zrobienie następnej maszyny, potem kolejnej itd. Projektowałem dla niej przez dziewięć lat, do roku 1998.
I te komputery wykorzystali filmowcy do tworzenia efektów specjalnych?
– Nie tak od razu. Po drodze pojawiło się, jak prawie zawsze w informatyce, wojsko. Jednym z zastosowań naszych komputerów było robienie symulacji lotniczych dla amerykańskiej armii: pilot na symulatorze, którego sercem był nasz komputer graficzny, uczył się startu, latania, lądowania. Musieliśmy na bieżąco serwisować maszyny i aplikować udoskonalenia, więc wtedy mieszkałem nad Pacyfikiem, przez płot z wielką bazą lotnictwa, z której startowały maszyny śledzące ruchy rosyjskich łodzi podwodnych. I w której szkolono nowych pilotów. Wtedy właśnie zjawił się u mnie Steven Spielberg. Miał problem. Pracował nad nowym filmem…
„Jurassic Park”?
– Wtedy nie miałem o tym pojęcia, bo wszystko, co dotyczy robienia dużej produkcji filmowej, jest w Stanach supertajne. Opowiedział mi tylko, że chciałby, by w jego filmie obraz na ekranie komputera był rzeczywistym obrazem na ekranie komputera.
A jaki z tym problem?
– Częstotliwość odświeżania ekranu komputera jest inna niż taśmy filmowej. W konsekwencji przy filmowaniu ekranu komputera mamy efekt stroboskopowy. Rozwiązaliśmy problem. Dzięki temu na ekranie komputera pracownika Parku Jurajskiego widzimy płynny obraz.
Pewnego dnia odwiedziło mnie kilku ludzi z firmy Industrial Light & Magic, którzy wcześniej zrobili „Gwiezdne wojny”, i zagadali: „Spielberg powiedział nam, że masz różne fajne animacje. A masz animacje jakichś zwierzątek?”. „No, mam kotka, pieska”. „Fajnie, a masz jakieś większe zwierzę?”. „No, mam nosorożca, słonia”. „Świetnie. A może coś większego?”. Wtedy odpadłem: „Przecież nie ma nic większego!”. „Aha, jak nie ma, to my weźmiemy symulację ruchu nosorożca”. I wzięli.
Po co?
– Nie mogli tego zdradzić. Potem się okazało, że pracowali przy „Parku Jurajskim”. Jest tam scena z ogromnymi, łagodnymi dinozaurami z długą szyją, które na łące z zapałem wcinają trawę. Te dinozaury chodzą krokiem nosorożca dzięki mojemu symulatorowi.
Przecież wcześniej Industrial Light & Magic wykreowała ruchy rozmaitych stworów z „Gwiezdnych wojen”, choćby Jabby the Hutta?
– Wszystko to zrobili za pomocą modeli z gliny i tekturki. To koronkowa, świetna robota, ale wiedzieli, że świat efektów specjalnych w kinie szedł naprzód, trzeba było zaprząc do roboty komputery graficzne.
Jak opracowałeś symulację ruchu nosorożca?
– Są dwie metody: albo zakładasz jak najwięcej czujników na poruszający się obiekt i filmujesz zmiany ich położenia w kolejnych fazach ruchu, albo robisz model matematyczny, jak się zginają elementy poruszającego się ciała. No, straszna robota matematyczna. Nawet dziś w filmach, w których grają animowani aktorzy, widać, że mają sztuczne, nienaturalne ruchy. Wykorzystany w „Parku Jurajskim” model ruchu nosorożca stworzyliśmy obiema metodami: filmowaliśmy przemieszczanie się czujników na biegnącym zwierzęciu i układaliśmy równania ruchu elementów jego ciała.
W „Królu Lwie” też stosowaliście taką mieszaną metodę?
– Tam animacje były szaleńczo trudne, bo trzeba było rozgryźć sceny z udziałem wielu zwierząt. Pamiętam, że mała – w sensie długości trwania – scenka pożaru stepu i masowej ucieczki zwierząt dała nam solidnie w kość. W ruchu uciekających zwierząt jest pewna prawidłowość, ale jest też przypadkowość indywidualnych działań. W dodatku w tłoku zwierzęta w pewnych fazach biegu się zasłaniają, rzucają na siebie zmieniający się wraz z fazą ruchu cień. Wpadliśmy na pomysł, żeby zaadaptować do tego istniejące już wtedy równania opisujące ruch stada lecących ptaków. Wyszło całkiem nieźle.
A co z ruchami pojedynczych zwierząt?
– Jeden ze współpracowników czytał artykuły z prasy naukowej o zachowaniach tych zwierząt w sytuacji zagrożenia i robił nam prasówki, a myśmy kombinowali, jak zmodyfikować równania ruchu, ale nie zanadto, bo pracowaliśmy pod niesamowitą presją braku czasu.
Terminator zabójca przepływający jak płynny metal przez stalowe kraty był szczytem wieńczącym wasze symulacyjne dzieło?
– To akurat wcale nie była trudna praca. Scenę przepłynięcia zabójcy w policyjnym mundurze przez kratę zrobiliśmy na maszynach graficznych wspólnie z ludźmi z Pixara. Oni byli odpowiedzialni za efekty artystyczne, myśmy musieli tworzyć rozkazy i funkcje, które pozwalały na stworzenie tej sceny. A w ogóle praca przy „Terminatorze” była matematycznie elegancka, bo terminator był przecież maszyną, a ta mogła, nawet w filmie powinna, mieć pewną kanciastość ruchów.
Po latach symulowania rozmaitych ruchów w Stanach wróciłeś do kraju i napisałeś historię polskiej informatyki. Co uznajesz za jej pierwszy krok?
– W czwartek 23 grudnia 1948 r. spotkało się w gmachu Fizyki Doświadczalnej przy ul. Hożej w Warszawie kilku matematyków, logików matematycznych i inżynierów. Zebranie zwołał prof. Kazimierz Kuratowski, dyrektor organizowanego wtedy Państwowego Instytutu Matematycznego. Opowiedział o swoim pobycie naukowym w Stanach na zaproszenie sławnego Institute for Advanced Study i o elektronicznych maszynach liczących, które tam widział. Profesor był zdania, że przynajmniej jedną taką maszynę powinniśmy zbudować w Polsce.
Prof. Kuratowski widział na własne oczy legendarnego ENIAC-a, pierwszy poprawnie działający komputer?
– Podobno. Znał prywatnie współtwórcę m.in. informatyki Johna von Neumanna i po znajomości być może mógł pierwszy komputer oglądać.
Budowa komputera w kraju totalnie wyniszczonym przez wojnę nie mogła się udać. Przecież ENIAC pracował na tysiącach lamp elektronowych, których wyprodukowanie było bardzo trudne.
– Na ponad 18 tysiącach lamp, ale one nie były wtedy największym problemem: nasi konstruktorzy brali po wojnie garściami lampy niemieckie, z wojskowego demobilu III Rzeszy. Prawdziwym kłopotem był brak elementarnych doświadczeń z dziedziny projektowania elektronicznych urządzeń liczących. Jedynie młodzi inżynierowie Krystyn Bochenek i Romuald Marczyński otarli się o najszerzej rozumianą elektronikę, bo podczas okupacji naprawiali radia dla podziemia. Prof. Kuratowski działał jednak jak taran i już w grudniu 1948 r. została powołana GAM – Grupa Aparatów Matematycznych.
Wszędzie, gdzie budowano maszyny liczące, miały one służyć wojsku.
– A dokładniej – artylerii. W Wielkiej Brytanii w XX wieku matematyka była silna, bo szły na nią poważne pieniądze. Chodziło o konstruowanie tablic strzelań dla floty. ENIAC miał obsługiwać swymi obliczeniami amerykańską artylerię. Z informacji podanych później przez prof. Janusza Groszkowskiego wynika, że tak naprawdę Grupa Aparatów Matematycznych powstała przy pierwszym ministrze obrony narodowej w Polsce Ludowej marsz. Michale Roli-Żymierskim.
Co zbudowała GAM?
– Pierwszym jej dzieckiem była stworzona w 1953 r. szybka, ultradźwiękowa rurowa pamięć rtęciowa. Fala akustyczna rozchodzi się w rtęci dużo wolniej niż sygnał elektryczny, co umożliwiało konstrukcję pierwszej pamięci. Ciąg zer i jedynek przetwarzano na sygnał akustyczny, który wolno wędrował w rurze wypełnionej rtęcią, potem był konwertowany na sygnał binarny, który po przeróbce na sygnał akustyczny znów trafiał do rury. I tak w kółko. W tej pętli sygnał mógł krążyć dowolnie długo. Stalowe rury musiały być doskonale proste, więc do budowy pamięci używano luf karabinowych produkowanych przez radomską fabrykę broni, słynne Zakłady im. gen. Waltera. Nie jestem jednak pewien, czy pierwsze pamięci nie zbudowano aby z zalanych rtęcią luf poniemieckich mauserów.
Zakończenia rur nie były jednak szczelne, a opary rtęci zatruwały pierwsze pokolenie polskich informatyków. Na szczęście jeden z nich zauważył, że sprzedawane w aptekach prezerwatywy niemal idealnie pasują na końcówki luf karabinowych. Podobno aptekarki przyjęły to ze zrozumieniem. Oszołomiło je dopiero żądanie wystawienia rachunku na Polską Akademię Nauk.
A co z budową komputera?
– W tym samym roku, 1953, zespół Leona Łukaszewicza skonstruował ARR – Analizator Równań Różniczkowych. Była to potężna szafa nafaszerowana 400 lampami elektronowymi, którą zresztą można dziś podziwiać w Narodowym Muzeum Techniki.
Układy równań rozwiązywał natychmiast, z dokładnością do ułamka procentu. Przez sześć lat był używany przy projektowaniu turbin i samolotów. Podobnie ARAL – Analizator Równań Algebraicznych Liniowych – stworzony przez grupę Krystyna Bochenka.
ARR-owi i ARAL-owi było jednak daleko do komputerów. To były maszyny analogowe, a nie cyfrowe.
– Tak. Lampy elektronowe były zawodne, poza tym maszyny cyfrowe przewyższały analogowe precyzją obliczeń i były uniwersalne. Wystarczyło opracować nowy program i już rozwiązywały nowe zadania. W przypadku analogowych do każdego z nowych zadań trzeba było zaprojektować i zbudować całkiem nową maszynę.
W latach 1953-55 Romuald Marczyński podjął się skonstruowania maszyny cyfrowej z pamięcią rtęciową zbudowaną z 32 luf karabinowych. Nazwał ją EMAL-em – Elektroniczną Maszyną Automatycznie Liczącą. Nigdy nie udało się jej, niestety, uruchomić jako całości. Podczas każdej z dziesiątek prób odpalenia zawsze gdzieś przepalała się w niej jakaś lampa, rozsypywał jakiś styk. Żeby choć raz EMAL coś wreszcie policzyła, jej konstruktorzy uruchamiali ją po nocach, między północą a czwartą nad ranem, gdy nie jeździły tramwaje, które w ówczesnej sieci miejskiej Warszawy wywoływały najpoważniejsze zaburzenia charakterystyk prądu. Ale i to nie pomogło.
Stąd wziął się wtedy żart kolegów informatyków: EMAL liczy niemal.
Kiedy polski komputer policzył coś do końca, niezależnie od natężenia ruchu tramwajowego?
– Jesienią 1958 r. Uruchomiono pierwszą polską maszynę cyfrową – XYZ. Składała się z kilku szaf średniej wielkości wypełnionych układami 400 lamp elektronowych i 2 tysięcy diod, a komunikacja z nią odbywała się przez konsolę sterującą szybko zastąpioną przez czytnik i perforator taśmy papierowej. Rezultaty obliczeń ukazywały się na bieżąco na ekranach dwóch oscyloskopów.
Te oscyloskopy były ważne także z innego powodu. Program uruchamiało się przez naciśnięcie dłonią klucza w panelu sterującym – wtedy wykonywała się jedna instrukcja programu. I tak trzeba było naciskać i naciskać klucz, a w dodatku patrzyć na oscyloskop, czy instrukcja wykonuje się poprawnie. Technicy informatycy wyglądali jak szaleni telegrafiści – nieustannie łupali rękami w przycisk. Na dobitkę jedyne wtedy dostępne w stolicy urządzenie odczytujące zapis perforowany na taśmie papierowej pracowało w Głównym Urzędzie Statystycznym. Technicy z każdą taśmą perforowaną z wynikami musieli jeździć do GUS-u.
W ogóle kluczem do powodzenia byli technicy obsługujący XYZ. Oni traktowali machinę niemal jak żywe stworzenie. Z własnej inicjatywy spędzali z nią dziesiątki godzin, za które nikt im nie płacił. Znali każdy jej szelest, każdy kaprys. Do legendy przeszedł jeden z techników, który bezbłędnie diagnozował awarie, osłuchawszy XYZ lekarskim stetoskopem, niczym weterynarz – jakiegoś wielkiego zwierza. Ten technik mieszkał pod Warszawą i gdy XYZ się zepsuł, a on był w domu, to koledzy telefonowali, przykładali słuchawkę do maszyny, a tak zwane oliwki zamiast wsunąć do ucha, przystawiali do słuchawki telefonicznej.
Dotrzymywaliśmy kroku informatycznemu światu nawet w ludycznych drobiazgach. Jeszcze w latach 50. Bogdan Miś napisał na XYZ pierwszą grę komputerową – kółko i krzyżyk.
I wszystko w XYZ wymyślili polscy matematycy i inżynierowie?
– Organizację logiczną wzorowano na architekturze IBM 701, trochę pomysłów zapożyczono z radzieckich maszyn liczących BESM i M-20. Konstruktorzy, co tylko się dało, wyczytali z bardzo wówczas skąpej światowej literatury przedmiotu, a do tego pewnie jakieś informacje zdobywał dla nich wywiad. Ale nasz wkład matematyczno-logiczny i inżynierski był ogromny. XYZ był wielkim sukcesem.
Już wkrótce po 1958 r. zapotrzebowanie na jego obliczenia było tak duże, że wprowadzono trzecią, nocną zmianę obsługi. A wraz z nią pojawiło się zarządzenie: „Zabrania się spożywania alkoholu na trzeciej zmianie”.
Czy XYZ był wstępem do informatyzacji Polski?
– Na miarę naszych możliwości. Już w 1961 r. ruszyła seryjna produkcja klonów XYZ, które nazwano ZAM. Przez trzy lata wyprodukowano 12 maszyn. Używały ich wszystkie instytucje, które potrzebowały skomplikowanych obliczeń. Przynajmniej jedną maszynę wyeksportowaliśmy do NRD.
A wojsko?
– Nieprzypadkowo na portierni Zakładu Aparatów Matematycznych stał umundurowany strażnik z karabinem na ramieniu. Polskie komputery ZAM i późniejsze Odry były często używane w systemach wojsk rakietowych i obrony powietrznej wielu państw Układu Warszawskiego. Choćby do wyliczania trajektorii lotów pocisków i zwalczania rakiet wroga. Informatyką szybko zainteresowały się też komunistyczne służby specjalne. W 1964 r. konstruktorzy ZAM-2 zostali uhonorowani nagrodą państwową. Z tej okazji wszyscy twórcy komputera zostali wymienieni w porządku alfabetycznym, a na końcu listy, po ostatnim z nich, dodano: „I Władysław Ciastoń”.
Ten Ciastoń?
– Tak, wtedy szeregowy pracownik Zakładu Produkcji Doświadczalnej Instytutu Maszyn Matematycznych, późniejszy generał dywizji, szef Służby Bezpieczeństwa i podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, w 1984 r. podejrzany o sprawstwo kierownicze zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki. Ubeka Ciastonia resort oddelegował do pilnowania swoich interesów w Instytucie.
Czy komunistyczne władze już w pierwszej połowie lat 60. zrozumiały, że informatyka to Święty Graal kontroli nad gospodarką i społeczeństwem?
– Wątpię. Wtedy była to jeszcze idea z obszaru science fiction. Poza tym partyjna nomenklatura upatrywała w informatyzacji zagrożenia dla swoich manipulacji, dlatego w resorcie budownictwa, naturalnym polu do zarządzania za pomocą informatyki, kierownictwo załatwiło sobie najpierw kontrolę nad systemami informatycznymi, a następnie je zlikwidowało jako niepraktyczne i prowadzące na manowce.
W końcu z biegiem lat władze zaczęły planować systemy informatyczne mające wspomagać kontrolowanie procesów społecznych i zarządzanie nimi. Z tych komunistycznych systemów przetrwał do dziś tylko jeden – PESEL.
Jak wyglądała informatyka w latach 60. i na początku lat 70.?
– Każde w miarę rozwinięte gospodarczo państwo rozbudowywało przemysł informatyczny. Służy w znacznym stopniu wojsku, wydawało się więc, że własne komputery i systemy informatyczne to podstawowy warunek narodowego bezpieczeństwa i państwowej niezależności. No, bo co po naszych rakietach, jeśli urządzenia i programy nimi sterujące zrobiono za granicą i diabli wiedzą, co tak naprawdę w nich jest? Państwa popierały własne firmy produkujące komputery. Przemysł informatyczny rozwijali w latach 60. Brytyjczycy, Francuzi, zachodni Niemcy, nawet Włosi i Hiszpanie. Przez pewien czas wydawało się, że światową potęgą informatyczną będą Niemcy zachodnie. Miały przecież fantastyczne kadry techniczne, świetnych matematyków, no i działał tam po wojnie Konrad Zuse, urodzony w Braniewie na Mazurach, niesamowicie utalentowany konstruktor pionierskich pamięci i maszyn liczących.
Dlaczego dziś niemiecki Siemens czy brytyjski ICL nie są wielkimi rozgrywającymi na światowym rynku informatycznym?
– W latach 80. okazało się, że ściganie się ze Stanami Zjednoczonymi nie ma sensu. Mają ogromny kapitał. Na dobitkę wszyscy najlepsi na świecie pracują w Stanach, bo sukces tam oznacza cały świat u stóp. W Stanach się projektuje, wytwarza na Dalekim Wschodzie i robienie na przykład w Europie własnych konstrukcji jest po prostu nieopłacalne. ICL skapitulował, Siemens zabrał się do innych spraw niż komputery.
Jak polska informatyka odnalazła się w szybko zmieniających się realiach informatyki światowej lat 60. i 70.?
– Punkt startu mieliśmy teoretycznie nie najgorszy – to była grupa utalentowanych entuzjastów w Warszawie, a później wrocławskie dziedzictwo lwowskiej szkoły matematycznej. To dlatego w latach 70. silnym ośrodkiem polskiej informatyki stał się Wrocław. Po wojnie trafili tam matematycy ze Lwowa, wychowali bardzo dobrych uczniów i stworzyli liczący się ośrodek myśli matematycznej.
Do Stanów Zjednoczonych jednak nigdy nie mieliśmy szans nawet się zbliżyć. Ich przemysł górował nad naszym w każdym aspekcie, a jak w jakiejś specjalności brakowało im matematyka, to ściągali sobie aktualnie najlepszego na świecie. Stanisław Ulam w końcu pracował w Stanach, a nie w Polsce.
Od początku lat 50. obowiązywały nas, jak każdego sojusznika ZSRR, ograniczenia COCOM. Była to orfganizacja państw zachodnich dysponujących najbardziej zaawansowanymi technologiami. COCOM pilnował, by technologii i produktów, które można by wykorzystać także do celów militarnych, nie wolno było eksportować do państw pozostających pod wpływem Związku Radzieckiego. Ograniczenie to usiłowano u nas obejść. Wywiad zdobywał dane o najnowszych osiągnięciach Zachodu, ale były to często informacje wyrwane z kontekstu. Obiecującym pomysłem wydawało się wejście w kooperację z którąś z czołowych na świecie firm informatycznych. W ten sposób Wrocławskie Zakłady Elektroniczne „Elwro”, które początkowo nazywały się na wojskową modłę „T-21″, wyprodukowały w początkach lat 70. swój hit – Odrę 1304.
Jej poprzedniczką była zbudowana w Elwro na tranzystorach krzemowych Odra 1204. To był ogromny skok jakościowy w porównaniu z poprzednimi polskimi konstrukcjami. Jej piętą achillesową było skromniutkie oprogramowanie. Nasi komputerowi eksperci doszli do wniosku, że wykorzystanie potencjału Odry 1204 wymaga zorganizowania wielkiego zespołu dobrych programistów, a rozmiary pracy przed tym zespołem oszacowali na ponad sto osobolat. I wtedy nasi informatycy uznali, że lepiej będzie kupić kompletne oprogramowanie renomowanej firmy i zbudować maszynę, na której będzie ono poprawnie działało.
Najpierw sondowano w tej sprawie IBM, ale Amerykanie nie byli współpracą zainteresowani. W końcu wybrano angielskie ICT. Wynegocjowano z Brytyjczykami, że kupimy ich dwa duże komputery, a w zamian Elwro dostanie od ICT jego dokumentację i pełne oprogramowanie. W międzyczasie ICT weszło w skład ICL, więc do Polski ostatecznie dotarły, wraz z dokumentacją i oprogramowaniem, maszyny ICL 1904.
Zbudowanie komputera pod programy ICL się udało?
– Udało się – to mało powiedziane! W Odrze 1304 pracował system operacyjny George, wówczas uznawany za najlepszy na świecie, było kilka języków programowania i biblioteka licząca ponad tysiąc programów. Odra 1304 była niemal o połowę mniejsza od ICL 1904, a przy tym szybsza, zużywała mniej prądu i – co bardzo istotne – mniej się grzała. Dzięki potężnej bibliotece programów komputery Odra linii 1300, których w końcu wyprodukowano 587 egzemplarzy, stały się podstawą informatyzacji w latach 70. szkół wyższych, urzędów statystycznych, budownictwa i kolei. Odra 1305 aż do 2010 r. pracowała 24 godziny na dobę w lubelskich PKP. Do Muzeum Historii Komputerów w Katowicach trafiła po 34 latach pracy.
Odry były też w wojsku.
– Największy sukces bojowy odniosła Odra po swej śmierci technologicznej i informatycznej. W 1999 r. podczas amerykańskich nalotów na cele w byłej Jugosławii archaiczny system przeciwlotniczy Serbów kierowany przez 20-letnią z okładem Odrę 1325 namierzył i zestrzelił ponoć niewidzialny dla radarów samolot F-117 Night Hawk. To jedyna potwierdzona strata F-117 w wyniku wrogiej akcji bojowej. Sukces Serbów był możliwy tylko dlatego, że systemy zakłócania USAF były nastawione na przeciwdziałanie zaawansowanym, a nie przedpotopowym systemom radiolokacyjnym i przeciwlotniczym. Serbowie wydali po tym zestrzeleniu pocztówki ze zdjęciem F-117 i napisem: „Sorry, we didn’t know it was invisible”, co zresztą nie przeszkodziło im w przegraniu tej wojny.
Czy udało się sprzedawać Odry na świecie?
– Udawało się, tyle tylko, że był to świat demokracji ludowych. Najwięcej komputerów z Wrocławia jechało do Związku Radzieckiego. W sumie niemal co czwarty komputer eksportowano do demoludów, ale po jednej maszynie udało się sprzedać do Egiptu, Bangladeszu i Stanów Zjednoczonych.
Ten sprzedany do Stanów trafił do muzeum informatyki?
– Jeśli nawet, to wcześniej na pewno dokładnie przeanalizowali go eksperci amerykańskiej armii. Odry odstawały od współczesnych im, wyśrubowanych standardów światowych, ale to nie były kiepskie maszyny. Moim zdaniem wytrzymywały często więcej, niż zniosłyby komputery znanych światowych marek. Odrę 1013 zainstalowano na przykład na Elbrusie, najwyższym szczycie Kaukazu. I na wysokości 5642 m n.p.m. przez lata poprawnie przetwarzała dane meteorologiczne. Inny komputer z Wrocławia, Odra 1204, latami sterował składem, łamaniem tekstu i tworzeniem makiet organu prasowego enerdowskich komunistów „Neues Deutschland”.
Wśród informatyków krążą legendy o tajemnicach informatycznych wykradanych na Zachodzie przez asów PRL-owskiego wywiadu.
– Przede wszystkim starano się oszukać COCOM i wyminąć jego ograniczenia. Tworzono więc fikcyjne instytuty cywilne, które składały na Zachodzie cywilne zamówienia. Czasem się udawało i importowany komputer w niby-cywilnej instytucji pełną parą liczył dla wojska. Centrum informatyczne wywiadu wojskowego PRL przez lata udawało ośrodek badawczo-rozwojowy resortu administracji. Nie było w PRL-u drugiego ośrodka naukowo-badawczego, w którym, gdy wchodził kierownik, pracownicy naukowi się zrywali i stawali za biurkami na baczność.
COCOM nie sprawdzał?
– Jego inspektorów interesowało tylko to, czy sprzedana do – powiedzmy – Starachowic maszyna nie trafiła aby na Syberię.
Dlaczego komputerową potęgą nie stał się Związek Radziecki? Teoretycznie niczego mu nie brakowało.
– Ale to był Związek Radziecki! W Stanach matematycy pracowali nad problemami, których rozwiązanie i wdrożenie mogło przynieść pieniądze – jak nie prywatnym firmom, to rządowi. A w ZSRR matematycy, bardzo utalentowani, wręcz wybitni, zatracali się w rytualnym stroszeniu piór. A to udowadniali efektowne, ale nikomu do niczego niepotrzebne twierdzenia, a to zużywali mnóstwo energii i czasu na zdobywanie tytułów członków lub choć kandydatów na członków akademii nauk. Radziecka matematyka to był parowóz ze złota, który połowę energii przeznaczał na parę do gwizdka. Mimo wszystko rosyjscy matematycy mieli fantastyczne koncepcje. Tyle że w radzieckiej rzeczywistości nikt nie potrafił ich wdrożyć.
W ZSRR nie istniał przemysł komponentów do budowy komputerów. W radzieckich zakładach elektronicznych normy zużycia spirytusu „na przemywanie styków” swą wielkością wprawiały w osłupienie. Nie muszę dodawać, że w tych zakładach styki przemywano do ostatniej kropelki. Bywałem tam. Pamiętam, że przy stołach montażowych siedziały babuszki w białych kitlach i czepkach, ale dyrektor na moje pytanie, ile ostatecznie sprawnych układów schodzi z taśmy, odpowiedział, że jakieś 5, 6 procent nadaje się do użycia. A gdy zobaczył moje zdumienie, zrozumiał je opacznie i dodał pośpiesznie, że oczywiście dużo z tych nadających się układów psuje się zaraz po zamontowaniu.
A w innych demoludach?
– To samo. Nieprzeciętnie wysoki poziom – ale tylko jak na demoludy – osiągnęła informatyka w NRD, ze względu na odziedziczenie części przedwojennej i wojennej niemieckiej kadry. NRD-owska firma Robotron produkowała rzeczy na niezłym poziomie, ale na stworzenie własnego przemysłu komputerowego wschodnich Niemiec nie było stać ze względu na mikry potencjał przemysłowy. Co ciekawe, kraje bloku wschodniego wybrały tę samą drogę budowania własnego przemysłu informatycznego co Polska – kupno licencji na Zachodzie. Inne były tylko firmy, z którymi się wiązano. Bułgarzy kupowali technologię komputerową od Japończyków, Węgrzy nabyli francuski komputer CII Mitra, Czesi związali się z francuskim Bullem-GE i na jego licencji produkowali Tesle.
Aż wreszcie pod koniec lat 60. Związek Radziecki powiedział: „Koniec tej zabawy”, i wymusił na wszystkich udział w tworzeniu informatycznego Jednolitego Systemu Elektronicznych Maszyn Cyfrowych RIAD, oczywiście pod swoim nadzorem. Każde państwo dostało do opracowania odgórnie przydzielony jeden model komputera. Polskę zmuszono do stworzenia komputera R-30, średniej wielkości.
– Z tym zmuszeniem to byłbym ostrożny. Uczestnicy rozmów z Moskwą na temat Jednolitego Systemu odnieśli wrażenie, że radzieckim towarzyszom wcale nie zależało na naszym udziale w tym projekcie. Do Polski mieli pretensje za umowę z ICL i – tradycyjnie – za zbytnią samodzielność. Ostatecznie polski Instytut Maszyn Matematycznych doklejono na doczepkę – komputer R-30 miał być projektowany przez instytut w Erywaniu, a produkowany w fabryce w Kazaniu. Tak naprawdę dla Polski zostały drukarki, pamięci taśmowe, terminale. Mieliśmy się nimi zajmować wraz z Kubą.
R-30 w końcu powstał.
– I to w dwóch wersjach – radzieckiej i polskiej, bo nasi konstruktorzy nie mieli zamiaru ślepo kopiować instrukcji z Erywania. Radziecki R-30 mieścił się w trzech solidnych szafach, nasz – w jednej. Polska wersja była dużo bardziej energooszczędna i niezawodna. Na targach w Brnie przeprowadzono testy, w jakim czasie RIAD-y wykonują zestawy podstawowych operacji arytmetycznych. Erywański R-30 potrzebował na to 70, polski – 7 sekund. Testy skończyły się śmiertelną obrazą towarzyszy radzieckich.
Polscy konstruktorzy nie odpuszczali, śledzili światowe trendy. Jednym z najważniejszych były minikomputery. A najsłynniejszym polskim minikomputerem był K-202 Jacka Karpińskiego.
– To był zdolny konstruktor i błyskotliwy człowiek. Minikomputer K-202 był ciekawą, nowatorską konstrukcją. Tyle że swoimi rozwiązaniami wyprzedził możliwości technologiczne polskich producentów podzespołów.
Kolejny, słynny MOMIK 8b, serce systemu Mera 300, zinformatyzował ćwierć Polski. W sumie wyprodukowano 2700 systemów Mera 300. Na owe czasy liczba imponująca. Mery zarządzały zakładami przemysłowymi, obsługiwały zawody lekkoatletyczne i festiwal piosenki w Opolu. W Hucie im. Lenina inwestycja kombinatu w Merę, która optymalizowała wielkość wsadu koksu do wielkiego pieca, zwróciła się po dziesięciu dniach. To rekord świata. Mera zrobiła też karierę w filmie. Komputer mrugający lampkami w „Seksmisji” Juliusza Machulskiego to Mera 400, która była zresztą po części wzorowana na K-202 Karpińskiego. W dęblińskiej Szkole Orląt Mery 400 używano do szkolenia kontrolerów lotów jeszcze w 2015 r.
Mieliśmy też pecety polskiej konstrukcji.
– I to bardzo udane. Mazovia 1016 była właściwie klonem IBM PC. Do jej produkcji nie trzeba było importować podzespołów, a sama Mazovia zaskakiwała estetyką – design wszystkich elementów komputera opracowali zawodowi projektanci. Mazovia poleciała nawet w kosmos, tyle że w polskim filmie „Pan Kleks w kosmosie”. Klawiatura Mazovii miała polskie znaki, prawy alt był niepotrzebny.
Pod strzechy jednak nie trafiła.
– A niby jak, skoro ten pecet w połowie lat 80. kosztował 3 mln zł, a przeciętna pensja to wtedy było dwadzieścia parę tysięcy?
Pod strzechy trafiły dopiero składaki z giełd komputerowych.
– Przede wszystkim pecety składały w latach 80. i 90. rosnące jak na drożdżach firmy prywatne. Ale jak to w Polsce – dwie rozwijające się najszybciej: nowosądeckiego Optimusa i wrocławskiego JTT Computer, zlikwidował fiskus, bezpodstawnie oskarżając je o naruszenie przepisów podatkowych.
Dostosowywanie się do światowych standardów przypieczętowało chyba włączenie polskich sieci komputerowych do sieci zachodnich.
– Skuteczny dostęp do sieci światowej mieliśmy już w 1974 r. W Głównej Bibliotece Lekarskiej działał terminal pozwalający na sesje z komputerem IBM 360 w sztokholmskim Karolinska Institutet, a ten komunikował się z medyczną bazą danych w Stanach Zjednoczonych. W końcu lat 80. działało w Polsce całkiem sporo sieci komputerowych, z potężną Krajową Akademicką Siecią Komputerową. Z sieciami światowymi wtajemniczeni łączyli się telefonicznie, przez modemy. Bodaj tylko Stany Zjednoczone pozostawały nieosiągalne. Połączenia w Stanach realizowały telefonistki. Podobno niedoszli polscy internauci błagali taką panią, żeby łączyła ich zaraz po usłyszeniu pojedynczego sygnału amerykańskiego serwera, ale ona odmawiała: „Jak to mam łączyć, kiedy tam tylko piszczy?”.
Ta prainternetowa partyzantka skończyła się w 1990 r. po włączeniu sieci krajów postkomunistycznych do sieci globalnych. Spore zasługi w przekonaniu do tej decyzji Departamentu Handlu USA miał prof. Bronisław Geremek.
Jesteśmy teraz częścią światowego rynku informatycznego. Czy coś nas na tym globalnym rynku wyróżnia?
– O tak! Jesteśmy bodaj jedynym rynkiem – nazwijmy to: postkomunistycznym – którego nie skolonizowały światowe giganty informatyczne. Przecież kluczowi u nas gracze – Asseco i Comarch – to firmy polskie, które wzrosły na polskim kapitale. Góral i Filipiak ciągle są w nich szefami.
A polscy konstruktorzy sprzętu informatycznego?
– Tu nie mamy nic do gadania. Nowe konstrukcje projektowane są w Stanach, produkowane zaś na Dalekim Wschodzie. Nic nie wskazuje na to, by ten układ miał się zmienić. Tylko że dziś punkt ciężkości w informatyce przesunął się na programy, a polscy programiści mają w świecie, to znaczy w Stanach, bardzo dobrą markę. Nasze uczelnie kształcą doskonałych fachowców, studenci wypadają na międzynarodowych olimpiadach programistycznych o niebo lepiej niż amerykańscy. Na ich uczelniach słychać język polski. Bardzo dużo Polaków zajmuje średni szczebel specjalistów w amerykańskich wielkich firmach komputerowych.
Doczekamy się kiedyś polskiego Marka Zuckerberga albo Larry’ego Page’a czy Sergeya Brina?
– To złudzenie, że dwóch facetów z genialnym pomysłem i dwoma laptopami może zawojować świat. Do tego potrzeba jeszcze gigantycznego kapitału. Dziś globalny rynek informatyczny wydaje się zabetonowany. Doskonale rokujące start-upy są natychmiast wykupywane przez najgrubszych, globalnych graczy.
A twórcy gier, tacy jak polski CD Project?
– Znaleźli niszę, ale gdy wielcy się zorientują, że ta nisza rokuje na stałe wielkie dochody, wykupią młodych zdolnych albo wejdą sami z taką siłą, że zmiażdżą wszystko, co żyje. I co projektuje gry. Taki dziś jest świat.